ASIA FOOD FESTIVAL
Weekend się zaczął a co za tym idzie- w całej Pradze dzieje się jeszcze więcej niż normalnie. Nas zawsze najbardziej interesują trzy grupy wydarzeń: dla dzieci, muzyczne no i oczywiście jedzeniowe.
Jakiś czas temu byliśmy na BBQ Festivalu ( zapomniałam zdać relację), a dzisiaj przyszedł czas na ASIA FOOD FESTIVAL, czyli festival kuchni azjatyckiej. Miała ona pokazać jaki to ogrom różnego rodzaju jedzenia, która wielu z Nas kojarzy się głównie z ryżem i smażonym makaronem.
Ja powiem szczerze, że z racji tego, że jednak Praga jest bardzo międzynarodowym miastem to wiele rzeczy już widziałam i jadłam, natomiast były potrawy, które mnie zaskoczyły- jak smakiem tak i wyglądem.
Pozwólcie więc, że zabiorę Was w podróż..
Wstęp na tego typu akcje jest zazwyczaj symbolicznie płatny- w tym wypadku było to 30 kc, czyli jakieś 4,5 zł ( dzieci oczywiście za darmo). Każdy z Nas dostał parę chińskich pałeczek na pamiątkę i czasopismo z przepisami i różnymi ciekawostkami.
Ludzi było co nie miara, musieliśmy czekać w kolejce, żeby się w ogóle do środka dostać. Na szczęście jak już się dostaliśmy do środka to można było dostać oczopląsu..
Jako pierwsze spróbowaliśmy kuchni perskiej- arabskich FALAFEL. ( niestety nie zdążyłam zrobić zdjęcia, ponieważ staliśmy już w innej kolejce i na stojaka zjedliśmy). Powiem, że w zasadzie wybrała to Iga, bo już kiedyś gdzieś w restauracji to ze mną jadła i była zachwycona. Nie inaczej było teraz..W zasadzie pół porcji zjadła sama :)
FALAFEL: smażone kulki lub kotleciki z przyprawionej ciecierzycy
lub bobu z sezamem.
My mieliśmy to jako danie z hummusem ( który Iga również pokochała), z sałatką i kawałkiem chlebka pita.
Potem mieliśmy coś, po co chyba była najdłuższa kolejka ( niestety nazwy nie pamiętam a nawet nie mogłam się dopchać, żeby zrobić zdjęcie.
Było to coś w rodzaju ciabatty z cienkimi marynowanymi w occie z przyprawami kawałkami mięsa wołowego, sezamem, smażoną cebulką, świeżą kolendrą, ostrym sosem i jeszcze "czymś"- dla mnie genialne :)
Potem były rolki z papieru ryżowego z wołowinką, awokado, kiełkami bambusa, ogórkiem, makaronem i polane delikatnym sosem- nazwy też nie pamiętam, ale było to u tego samego pana co ciabatta.
Następnie doszliśmy do kuchni tybetańskiej, gdzie Igę zainteresowały pierożki gotowane na parze z nadzieniem z warzyw i tofu zwane MOMOS. Niestety nie dane Nam ich było skosztować, ponieważ robiła je jedna pani na świeżo, na miejscu a dodatkowo gotowały się na parze, więc trzeba było by czekać ok 20 min..Co prawda podchodziliśmy 2 razy, ale za każdym razem dla Nas zabrakło ;), więc sobie odpuściliśmy.
Od Tybetu przeszliśmy dalej i zetknęliśmy się z takimi oto specjałami znanymi chyba każdemu- sajgonki. Smażone i świeże oraz krewetka w cieście. Sajgonki to był pomysł Igusi- sama wybrała. Natomiast najbardziej jej smakowała krewetka, którą zjadła praktycznie sama i o którą prosiła za każdym razem jak obok nich przechodziliśmy :)
Potem przeszliśmy do czegoś co przykuło nie tylko moją, ale chyba przede wszystkim Igi uwagę- zielone kulki w kokosie wielkością przypominające "Rafaello"
Kuleczki te okazały się nazywać KLEPON i jest to słodki przysmak pochodzący z Jawy, popularny w Indonezji i Malezji. Jest to gotowane ciasto z mąki ryżowej z płynnym w środku cukrem palmowym ( Jawa Gula) a swój piękny, zielony kolor zawdzięcza paście wykonanej z liści pandan, których liście są powszechnie używane w kuchni Azji Południowo- Wschodniej. Na koniec kuleczki są obtaczane w kokosie.
W tym samym miejscu gdzie kupiliśmy klepon były też małe trójkąty nazywane LUMPIAH.
Są to ciastka/przekąski podobne do sajgonek, również smażone, ale nie są zawijane w papier ryżowy a w coś w rodzaju naleśnika i smażone na gorącym tłuszczu. Podobno nadzienie może być różne- wedle uznania, natomiast to jakie My dzisiaj jedliśmy miało nadzienie z mięsa królika, makaronem mung i warzywami. Oprócz tego, że Iga trochę narzekała, że ostre to wszystkim naprawdę smakowało.
Im dalej szliśmy tym nasze kubki smakowe pracowały coraz bardziej..Następny przystanek to Indie, gdzie gotował prawdziwy hindus, z wielkim turkusowym turbanem i czarną brodą, z wąsami zawiniętymi w górę. Dokładnie tak jak pamiętam z różnych filmów rodem z "Bollywood"
Iga wybrała "piramidę", czyli popularne pierożki SAMOSA.
Samosa-przekąska w postaci trójkątnego pierożka, smażonego na głębokim oleju.
Jako nadzienie służą najczęściej ostro przyprawione warzywa, mięso
kurczaka lub ser panir.
Niestety i to Igusi nie podeszło, ale wydaje mi się, że tylko z racji tego, że również ten pierożek należy raczej do pikantnych potraw.
Jak już pewni wspominałam wielokrotnie- My Idze pozwalamy na to, żeby zawsze wybierała to na co ma ochotę, pod warunkiem, że to nie będą frytki z McDonaldsa ( ale tam też czasami chodzimy)..
Zdziwiło natomiast mnie to, że przechodząc obok stoiska z sushi Iga zawołała, że to jest właśnie to na co właśnie teraz miałaby ochotę. Podeszła do wielkiego plakatu i wybrała sobie najprostsze sushi maki- z łososiem. Ja do tego wzięłam jeszcze "nóżki" z kraba.
Kiedy położyłam przed Igą talerzyk z sushi i widelcem ta spojrzała na mnie i z pełnym oburzeniem powiedziała:
- ale sushi się je pałeczkami a nie widelcem. Nie wiedziałaś?!
Hmm..mnie zamurowało, a Iga otworzyła pałeczki i po prostu zabierała się do jedzenia. Oczywiście, nie wychodziło jej to, ale sam fakt sprawił, że naprawdę poczułam dumę z mojej córeczki.
Niestety porcje nie są krojone na małą dziecięcą buzię, więc musiałam połowę odgryźć, żeby Iga mogła chociaż spróbować.
Zachwytu co prawda nie było, ale spróbowała, wiec kolejny, nowy smak za nami :)
Na szczęście wzięłam tego kraba, którymi Iga się dosłownie zajadała i stwierdziła, że "Pana Kraba" to ona może jeść ;). Co lepsze- sos słodko- kwaśny zasmakował jej tak bardzo, że próbowała go nawet wypić.
I w zasadzie na tym zakończyliśmy Naszą wyprawę..
Na szczęście jutro też jest dzień i nowy festiwal :)